Patrzyliśmy na osiedle rozpadających się domków, którego nazwa nie emanowała specjalnie ciepłą energią: Osiedle Potępionych. Twór powołany do życia przez nielicznych. Zmęczeni oglądaniem ciasnego świata Karady zmobilizowali się i wzięli do stworzenia przyjaznego miejsca. Ku zdziwieniu wszystkich, po wykarczowaniu i wyrównaniu terenu, po wybudowaniu nastu piękniejszych domostw – zniknęli. Nikt nie potrafił logicznie wytłumaczyć tego zdarzenia, ale starszyzna miasta wysnuła przypuszczenie: pewnie byli źli i natura ich za to skazała. Z łatwością – przy pomocy szponów dzikich zwierząt – zabrała charaktery niecierpiące kieratu tego, pożal się Boże, systemu.
Teoria powtarzana setki razy przyjęła się i nawet wśród niepokornych w toku wojen myślowych zdobyła sterowność i zgasiła żądze projektowana lepszych żyć.
Kierownik ogłosił koniec przerwy, więc podnieśliśmy się ze stęknięciem. Wrzuciłem jeszcze parę czereśni do buzi i żując słodkie owoce, ubrałem rękawice. Przemierzając plac budowy, miałem okazję zadziwić się osobliwymi procesami konstrukcji. Otóż były one wierną kopią poprzednich. Odpowiednimi maszynami obgryziono krokwie, mchem i brudem obarczono cementowe dachówki i pobrużdżono gładkość nowych drzwi. Nikt nie zadawał pytań: „Czemu?”. Tak samo z wrośniętą we wszystkich kabałą o niepokornych, której istnienia nikt nie potrafił udowodnić. Bojące lub niedające już rady roboty, maszynowo wypełniające zasady narzucone przez… Kompetentnych? Patrząc wokół, śmiałbym wątpić. Ważniejszych, owszem. Tylko czemu? Kiedy nastał dzień i co zaważyło na tym, by tacy nam rozkazywali? Już myślałem wić kolejne wnioski, ale jeden kierownik jakby to wyczuł. Werbalny bat skutecznie rozsypał mój domek z kart pytań, analiz i wątpliwości. Wzięliśmy się za rozbiórkę domu i trybiki powoli zgasiły ruch myślenia. Byle do wieczora. Zarobić na kolejną flaszkę i poczuć parę godzin beztroski, upajając się wolnym czasem.
Jak strzały z napinanego cały dzień łuku wyskoczyliśmy z roboty i pognaliśmy do naszej świątyni. Tylko na chwilę mina mi zrzedła, gdy gdzieś z boku mignęła Jaskółka. Babuszka już ją skusiła alkoholami i teraz jedyne, co jej pozostało, to przyjemny i krótki spływ na fali lepszych trunków. Po wytrzeźwieniu wciągnie ją wartki nurt rozpaczy i jeśli nie podda się do reszty, wyrzuci lusterka. Cierpliwie wyczeka, aż włosy zdobędą odpowiednią długość, by ponownie je oddać.
I my trwaliśmy w tym bezsensownym kołowrotku. Nawet gdy z rozpaczy woleliśmy leżeć i nic nie robić aniżeli oddawać się rytuałom, które nic nie wnosiły, i tak w końcu nie byliśmy w stanie się wyrwać. Nie potrafiliśmy zmienić rejsu naszych losów. Byliśmy bezlitośnie niedoskonali. Aktorzy bezpańskich żyć. Właściciele śmieciowych genów. Wyrzutki popapranych rodzin.
Ostatnie myśli zaważyły nad decyzją, ile dziś wlać w siebie. Opróżniliśmy nasze kieszenie do reszty i przyssaliśmy się ochoczo do podanego alkoholu. Gdy dno już zaświeciło w każdej butelce, niezdarnie opuściliśmy oazę. Upadliśmy pod monopolowym, a wszystko wskazywało na to, że wieczór skończy się jak tysiące innych.
Gdzieś nieopodal zamigotały kolory flag i herbów wszyte w ubrania kolegi. Zbliżały się. Patriota nie szedł – bardziej kulał w naszą stronę. Czułem, że na barkach ciąży mu jakaś niemiła informacja. Po powolnym wyciągnięciu naszych łap do jego kościstej dłoni, po wymianie banalnych zdań, zrzucił z siebie to, co niósł.
– Jaskółka nie żyje.
Poeta zaskomlał, twarz wykrzywiła mu się w grymasie zaskoczenia i potęgującej rozpaczy. Zerwał się i zarządził, by mu dał dowód. Patriota widział jej ciało, dalej leżało w miejscu porzucenia. Pobiegli tam, a my pognaliśmy za nimi.
Jakbyśmy odkryli nowe, nigdy nieużywane biegi nadające rzeczywisty pęd naszym pragnieniom. Cwał naszej grupy był oglądany z zaciekawieniem przez smutne oczy mieszkańców.
W końcu asfalt się urwał, a domy i bloki zmieniły się w gąszcze zieleni. O tej porze nikt nawet nie próbował myśleć o tym, by się tu zjawić, a co dopiero zapuszczać w ten teren. Dzikie zwierzęta i upadłe, zagubione bądź po prostu do szpiku kości złe istoty mogły nas szybko wywęszyć.
Zbliżaliśmy się do miejsca, polanki, na której mieliśmy zobaczyć okrutny widok. Na pewno stało się tam coś złego. W świetle księżyca zauważyliśmy smużki czarnych, leniwie wijących się wstęg zrozpaczonych emocji. Postawiliśmy stopy na terenie okrytym dywanem trawy i rozegnaliśmy je dłońmi… Ujrzeliśmy nagie ciało Jaskółki. Jej martwe oczy ziały czernią smutku i bezradności. Ja i Poeta zrzuciliśmy z siebie bluzy i szybko okryliśmy poranione i poharatane ciało naszej ptaszyny. On, tuląc się do jej stygnącej twarzy, buczał. Próbował tłumić gotujące się emocje, wiedząc, że jeśli nie da rady, opanuje go dziki szał i żądza odwetu, a wtedy pójdzie na śmierć i życie… Byle tylko odpłacić okrutnie potężnemu złu, toczącemu umysły wielu mieszkańców. W końcu wychrypiał:
– KTO… Kto to zrobił?
Patriota, patrząc po naszych równie smutnych obliczach, odparł z niepewnością:
– Ktoś ze szkoły.
Kręciłem głową. Wiedziałem, że jakbyśmy ruszyli na nich wszyscy i tak zdmuchnęliby nas jak świeczki. Zadałem kolejne pytanie:
– A gdzie byli ci, co ją chronić mieli?
W odpowiedzi zobaczyłem tylko, jak wzrusza ramionami.
– GDZIE ONI BYLI?! – Głos Poety brzmiał, jakby już nie należał do niego. Puścił hamulce. Dał się zalać emocji wcześniej kompletnie mu nieznanej.
Patriota wycofał się, bojąc, że ta energia wokół niego, która już potrafiła mnie omiatać swoimi falami, zbatuje również jego. Nieszczęsna Jaskółka oddała się ochroniarzom, którzy zostawili ją na pastwę ponurych typów. Gdy już ją gwałcili, kolor jej oczu czerniał, a ona ryczała z rozpaczy, jak łatwo dała się wykiwać… I czekała, aż najokrutniejsze emocje zjedzą do reszty jej życiową energię.
Minęła długa chwila, zanim stanęliśmy na nogi i zabraliśmy ciało ze sobą.
Donieśliśmy je do sadu. Tam, gdzie często oddawaliśmy się odpoczynkowi podczas przerwy. Miejsce było w samym sercu „nowego” osiedla i z paru bloków i domów już błyskało światło, ale nikogo nie interesował osobliwy widok.
Rękoma zabraliśmy się za wykopywanie jej ostatniego spoczynku. Złożyliśmy jej ciało w dół i delikatnie obłożyliśmy ziemią. W Poecie grobowy nastrój szybko się usunął, dając miejsce innym żądzom, które znów poczęły wybijać jak gejzery. Nadawały mu sił, by zrobić to, o czym nikt nie potrafił tutaj nawet pomyśleć.
– Jak mogliście! – darł się, nieudolnie próbując się szarpać z jednym z ochroniarzy. – Pieprzyliście j-jj-j… – Nie potrafił wykrztusić z siebie tych słów. – Oddała się wam, byście ją chronili.
Szelmowski uśmiech ochroniarza wystarczył jako odpowiedź. Praktycznie nic nie musieli mówić, bo i tak nikt nie potrafił im nic zrobić.
Jedyne, czym potrafiliśmy ich poczęstować, to pochmurne miny, które nie zrobiły na nich wrażenia. Po chwili oglądania ich oddalających się pleców Poeta dostrzegł coś, co pomogło mu zbudować plan. Jeden z ochroniarzy odbił w inną stronę, żegnając się z resztą. Ruszyliśmy za nim. Wszyscy bez słów wiedzieliśmy, co nasz bard planuje. Do pomocy zabrał gruby kij opierający się o latarnię. Jakby czekał właśnie na Poetę. Musieliśmy przyspieszyć kroku i już wkrótce spotkaliśmy się z samozwańczym policjantem, który stracił pewność siebie, gdy stał przed swoim samochodem i patrzył na chuderlaków, nad którymi wił się ponury dla niego scenariusz. To był moment. Oberwał dechą raz, ale nawet nie zdążył zawyć porządnie, bo Poeta zdzielił go ponownie, a kupa mięcha zwaliła się na ziemię. Wtedy Poeta przeszukał jego kieszenie i wyciągnął spluwę. Wlepił w nią wzrok i ważąc w dłoni, obmyślał kolejne posunięcia.
– Panowie. – Odwrócił się do nas i z iskrami złości rzucił: – Chyba znalazłem sposób na zrobienie użytku z treści w przecznicach.
Podeszliśmy pod szkołę, trzypiętrowy budynek stojący wśród gaików i gruzów dawnych bloków, którego tylko parterowe okna były solidnie założone stalowymi płachtami. Na kolejnych widniały kraty. Drzwi wejściowe również wymienione z naturalnych, drewnianych, na stalowe pokryte od dawna rdzą. Szkoła stała się fortecą. Mimo strachu, jaki roztaczali wokół siebie mieszkańcy tego miejsca, oni też musieli zadbać o ochronę. I tyle im wystarczyło.
Podbiegliśmy z worami starych śmieci, które już zaczęły słabnąć pod naporem łatwopalnych toksyn. Położyliśmy je przy drzwiach. Uderzając stalowym drągiem w stalowe wejście, rozbudziliśmy wszystkich w środku, zdobywając parę iskier z tarcia. I w końcu jedna większa pognała do samego końca, łatwo przeniknęła plastik i rozpaliła opary. Przez chwilę języki jasnego ognia zatańczyły nad workiem, by zająć resztę śmieci. Odbiegliśmy i po paru susach już koczowaliśmy w chaszczach.
Ogień oblepił drzwi, sprawiał wrażenie, jakby wręcz wiedział, gdzie jest, i jego bocznymi flankami próbował wessać się przez łączenia skrzydeł z framugami do środka. A mieszkańcy już wiedzieli, co się dzieje. Paru próbowało uciec, ale ogień – ujrzawszy uchylane drzwi – wykrztusił z siebie więcej gryzącego dymu, który powoli rozprzestrzeniał się na najwyższym piętrze.
Poeta zaczął oddawać strzały tam, gdzie nieudolnie z pierwszego piętra próbowali przeciskać się co niektórzy. Nie chodziło o to, by wszystkim przeszkodzić. Chciał, by niektórzy uciekli i dołączyli do kumpli z kościoła. By z ich ust padły te informacje: ktoś do nich strzelał, ktoś chciał wybić ich wszystkich. Z broni mogli korzystać tylko ochroniarze i szubrawcy. Ci drudzy nigdy nie stawali przeciw sobie, by nie osłabiać szyku, którego zwiotczenie mogłoby rozochocić prawych do zaprowadzenia porządku. A zatem musieliby rozpocząć wojnę z tymi pierwszymi.
Poeta stworzył plan i zaczął go realizować. Krzyki zrozpaczonych, coraz częściej kaszlących i błagających o litość mieszkańców szkoły były melodią dla jego uszu. Wstał i obszedł budynek, by ukrócić nadwyżkę uciekinierów, którzy już prawie wycisnęli się z krat. Dojrzał paru ginących już gdzieś w lesie, zatem zabił resztę. Uzupełnił magazynek i ostrożnie wrócił do nas. Tu już nic się nie działo. Nie mogliśmy usłyszeć nikogo, nikt się nie wychylał. Ciszę przerywał jedynie szum radośnie tańczącego ognia.
Weszliśmy z powrotem do Karady. O tej porze rzadko się szlajaliśmy, ale teraz, w ciszy śpiącego miasta, dało się wyczuć napięcie. Coś się działo. Zło wlało się na teren, którego ochroniarze nie mogli zbagatelizować. To oni mieli stać się bezpośrednimi ofiarami. Już o tym dobrze wiedzieli i przyjęli pozycje. Gdy cicho i bezszelestnie pokonywaliśmy drogę do kawalerki Poety – wszyscy mieliśmy dziś zostać u niego – słyszeliśmy kłótnie pistoletów. Jęki trafionych. Zdesperowani atakujący podskórnie wiedzieli, że nie mają innego wyjścia. Muszą zebrać wszystkich w całość i podjąć próbę załatwienia ochroniarzy, którzy mieli liczniejszy oręż, a i w walce wręcz dawali radę.
Z eteru napiętego powietrza dało się wyczuć, kto pada częściej. Informacja pomogła ukoić naszą niepewność. Poeta, wrażliwa dusza o słabych rękach i jeszcze mizerniejszym charakterze, zmusił ochroniarzy do sumiennego wypełnienia swoich obowiązków.
Zło nie padło do reszty. Wielu z nich złożyło bronie, jeśli mieli, lub rozluźnili pięści i oddali się sprawiedliwości. Niewielu zdecydowało się uciec i zamelinować gdziekolwiek, próbując dalej trwać wedle starych reguł. Gdzieś na obrzeżach.
Ochroniarze zdobyli jeszcze większy szacunek, ale związane to było z większymi oczekiwaniami, co nie wszystkim odpowiadało, więc sami oddali odznaki. Ich miejsce zajęli słabsi, ale wierni zasadzie pilnowania porządku. Stworzyli oni kolejne komórki do działań przeciw niesprawiedliwości. Chudzi, ale sprytni i żądni trwania takich dni przyjęli zadania inwigilacji i szpiegowania. Cechujący się słomianym zapałem wzięli na siebie pracę wspierających morale agentów i ochroniarzy. Preferujący pracę biurową również byli w stanie znaleźć swoje miejsce w odrodzonej instytucji.
– Poeto, martwimy się. Otwórz! – Łupałem w drzwi jego kawalerki.
Od dwóch dni Poeta już nam nie towarzyszył w pracy czy przy kieliszku.
Od Potyczki Wielkiej Nocy minęło już wiele zachodów słońca, miasto zaznało spokoju, ale w sercu Poety dalej pozostała gorycz. I w moim rozlewała się ponownie na wspomnienie ofiary, która była źródłem wielkiej zmiany. Było coś jeszcze. Pomimo zdarzeń tamtej nocy w naszych życiach wiele się nie zmieniło. Dalej ciągnęliśmy te same losy. Dalej było nijak.
– Otwórz! – Nakaz wyrwał się ponownie ze wszystkich gardeł. I drzwi ustąpiły.
Z zaciekawieniem, ale też niemałą obawą przekroczyliśmy próg mieszkanka. W środku zobaczyliśmy wysprzątane wnętrze. Ani śladu Poety.
– Odszedł? Tak po prostu? – Pytanie zadźwięczało między ścianami skromnego lokum.
I wtedy na jednej z nich dojrzeliśmy wyrytą myśl. Utrzymywała się, a więc tężeć musiała w kotle trudnych emocji:
Dość mam miażdżenia planet, licząc, że coś twórczego z nich wycisnę.
Dość mam też ciągłej żonglerki satelitami.
Umiejętności bezpłodnej.
Wyrzucam Księżyce we wszechświat, zaczynam trzeźwieć.
Ale wolność napływa na moment,
słabnąca grawitacja potężnych brył gasi porządek projektantów myśli.
Chaos z zagubieniem płodzą mary. Oto dostaję raz, drugi i trzeci.
Tornada bestialskich myśli poczynają smagać mnie bez ustanku.
Batów nawet dziesięć nie padło, a już struchlony wybiegam w kosmos szukać ich ponownie.
Niech ból ustąpi.
– Czy to oznacza… – Nie skończyłem pytania, jakby część Poety wróciła i od razu odgadła, o czym myślałem.
Wyryła się linia pod słowem „wybiegam”. Wszyscy się zdumieliśmy. Tym razem Znachor zabrał głos.
– Kolego, ale co to znaczy?
I ponownie odpowiedź zaczęła się kreślić na czystej ścianie:
„Że droga powstaje tylko w trakcie stawiania kroków idącego”*. Ta myśl szybko zgasła.
Smutni, ale pełni zrozumienia wobec jego decyzji, opuściliśmy kawalerkę. Przypomniało mi się, co mówił do mnie w tamtą noc – że mimo ciemności co jakiś czas majaczyło gdzieś w oddali Orle. Obojętnie, w którym miejscu się znajdywaliśmy. Czy Poeta odnalazł wyjaśnienie, czym ono jest?
Pytanie i próby dojścia do wniosków padły, gdy znów minęliśmy dom Lepszych i jego mieszkańców delektujących się wieczornym drinkiem. Wstąpiła w nas zazdrość i zawód sobą. Ponownie. I jak w wielu innych głowach, które mijały Diament Karady, nam również uwiły się zalążki złości o to, jak im się układa. Również szybko wykwitły scenariusze, jak im się w końcu nie powodzi i lądują tu, gdzie my. Ja jednak, patrząc na Izabellę, która już mnie nie rozpoznawała, nie przywiązałem się do tych myśli, więc szybko się ulotniły.
Natura jednak nie znosi pustki, a monopolowy był coraz bliżej. Zarzucił swoje lasso i objął nas wszystkich. Przez moment wytrzymałem i nie dałem mu się porwać. Inni zatrzymali się, gdy spostrzegli brak w grupie. Patrzyli na mnie, tracąc cierpliwość i wiarę w to, że wszystko ze mną okej. Do obrazów w mojej głowie wjechał widok opuszczonego, gotowego do wprowadzenia się Osiedla Potępionych. Kolejny obraz „nowego” osiedla. Wnioski zaczęły mi iskrzyć w głowie, ale pogasły. Patriota szarpnął mnie za koszulę i przypomniał, że niedługo zamykają monopolowy.
*- Mr. Freeman, part 49
Dziękuję ci bardzo za zainteresowanie opwiadaniem i serdecznie zapraszam do lektury innych!
Zachęcam również do polubienia mojego fanpage:
https://www.facebook.com/profile.php?id=100053866467255
Możesz też śledzić mnie na Instagramie:
https://www.instagram.com/bez_plan/
Pozdrawiam serdecznie,
Aplan