„Życie rzadko jest sprawiedliwe. Bóg nie rozdziela nieszczęść równo. Niektóre rodziny przechodzą przez życie niedraśnięte. A inne obrywają w dwójnasób”
Bez skrupułów Harlan Coben
Wyszliśmy grupą na ulicę szarego miasta Karady, ale oczywiście paru chłopców zwinęło się szybko gdzieś na boki.
Dopiero świtało, ale już spotykaliśmy ludzi pędzących do pracy.
– Ooo! – krzyknął Znachor. – Wyskoczmy gdzieś, by pooglądać Orle.
Był to słaby plan. Ale i tak nie mieliśmy nic do roboty. Nie mieliśmy marzeń. Padły, gdy skumaliśmy nasze braki w odpowiednim wykształceniu i wsparciu. Nie mieliśmy nawet żadnych perspektyw w tej betonowej dżungli stanowiącej przedmieście urokliwego miasta… Orle. Daleko od nas, nigdy przez nikogo z okolic Karady niezdobytego, nieodwiedzonego.
Ruszyliśmy za naszym liderem. Za chudym jak my, ale najwyższym, czarnowłosym właścicielem orlego nosa. Kilku zarzuciło ręce na ramiona sąsiada, jakbyśmy szli na podbój świata. Dziesięć par nóg w coraz szybszym tempie pokonywało kolejne odcinki ulicy. W wąskich prześwitach między budynkami próbowaliśmy dojrzeć piękne miasto, ale na horyzoncie nic nie mogliśmy dostrzec. Zawsze zapominaliśmy, z którego miejsca było je widać. I za każdym razem szukaliśmy od nowa. Widoku Orle pragnęliśmy jak orgazmu. Tylko spoglądanie na daleki ideał, dla którego zapewne byliśmy częścią tak istotną jak odcięty paznokieć, jakoś budowało nam dzień.
Rozbiegliśmy się. O ile z grupą jakoś zawsze lepiej się znosiło dni, gdy byłem sam, odnosiłem wrażenie rozluźnienia srogo napiętych drutów we mnie. . . Tak, dziwne sprzeczności mną rządzą.
I gdy sobie tak błądziłem po mieście, wreszcie je dojrzałem. Gdzieś blisko końca zabudowań zobaczyłem Orle. Miasto spowite lekką mgłą albo smogiem, poniekąd świadczącym o rozwoju. Wiedziałem, jak odległym jest ono marzeniem, ale jego widok i tak poprawiał mi nastrój.
– Cholera! – Nagle coś do mnie dotarło, a umysł podsunął mi obrazki, którymi próbował mnie pogrążyć. – Reszta bandy pomyśli, że wiedziałem, jak iść, ale chciałem zachować ten obraz tylko dla siebie. – Stłumiłem jednak wyrzuty sumienia i wzruszyłem ramionami. – No to im nie powiem. Obym tylko zapamiętał, jak tu dojść następnym razem.
I gdy wracałem, dumałem nad niezwykłym miastem. Czym tak naprawdę było? Czy w ogóle istniało? Dlaczego non stop gubiliśmy drogę do niego? Nie żyliśmy w labiryncie. Dlaczego podnoszenie tego tematu wśród wielu innych mieszkańców wzbudzało ich niepokój, zdziwienie, a czasem wywoływało na ich twarzach grymas sugerujący, iż mają do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu?
Przerwałem myśli, bo oto dołączył do mnie jeden z grupy, a za nim kolejny – Patriota. Tego ciężko było dojrzeć. Lubił się ubierać w symbole naszego państwa. Dziś kolory flagi mieniły się na jego chuście i długim płaszczu. Usta miał zakryte beżowo-brązowym materiałem – w jego centralnej części widniał rysunek przewróconych w prawo po okręgu pionków szachowych. Reszta ciała była otulona ciężkim płaszczem, którego lewa – różowa – strona w wielu miejscach była przejechana śladami brudu. Prawa – brązowa – poła w okolicy ramienia miała wszyty herb –maskował on rozdarcie materiału. Na standardowym wzorze symbolu złoty kolor tarczy niósł na sobie skrzyżowane wiosła, których łopaty przypominały ptasie skrzydła.
Liczyliśmy, że reszta do nas dołączy. Długi czas rozglądaliśmy się za nimi, ale pewnie odpuścili. Może Znachor z Poetą spoczęli gdzieś na chodniku i zaczęli poetyckie marudzenie o chujowych realiach naszego małego świata. Życiowych wykolejeńców z ulic Karady.