– Jak oni mogą wierzyć w cokolwiek cudownego ponad nami? – zadałem pytanie bardziej do siebie, odprowadzając wzrokiem księdza eskortowanego przez samozwańczych policjantów.
– Hotel – odparł Znachor siedzący na ławce obok mnie, Poety i Patrioty. – Oni nawet nie wiedzą, że traktują go jak pokój wypoczynkowy.
– Jako pokój – zabrał głos Poeta – rozumiany dwojako?
Spojrzał na Znachora spod długiej grzywki przykrywającej niemal połowę twarzy. Kolor włosów mocno kontrastował z jego bladą cerą.
– Piątka, panie Poeto – obdarzył kolegę pochwałą, wbijając jednocześnie wzrok w wytykającą nas palcami grupkę wierzących. – Nie lubią nas. Może stoczymy z nimi kłótnię?
– Nieee! – Poeta poderwał się do góry. – Ale dyskusję, owszem. Za mną, panowie.
Zbliżyliśmy się do nich – większość stanowiły seniorki. Panie mocno przytuliły swoje torebki do siebie, choć nawet ich jeszcze nie zaczepiliśmy.
– Witam państwa – ukłonił się rozgrzany do dyskusji Poeta. – Czemuż to zawsze na nas nieprzychylnym okiem spoglądacie i palcem oskarżająco wskazujecie?
– Boście są zarazą Karady – wysyczała jedna.
Po ilości jadu w tonie jej głosu wywnioskowałem, że długo czekała na tę chwilę. Tymczasem ona kontynuowała:
– Boga w sercu nie macie, psujecie tylko nasze miasto. Was by nie było, to naszym wnukom żyłoby się lepiej.
– Mhm. Czyli wasz bóg wybrał sobie tylko niektórych, by im dać szanse w tym czymś. – Poeta zatoczył wokół siebie ręką, by wskazać okolicę.
– Jakbyś, gówniarzu, w niego uwierzył, to i tobie niebiański Pan by klepki wszystkie ponastawiał.
Poeta się obruszył:
– Ale ja nigdy nie powiedziałem, że on nie istnieje.
Najbardziej bojowo nastawiona seniorka aż rozluźniła uścisk pod pachą. Zauważywszy jej pytające spojrzenie, Poeta wyjaśnił:
– Ja w niego nie wierzę, bo on nie wierzy we mnie. – Położył nacisk na ostatnie słowa. Dało się w tym wyczuć zawód, żal, rozpacz bycia pominiętym.
Seniorka uderzyła w nas spojrzeniem „z góry” i na odchodne sypnęła:
– Nie licz, że ci te filozoficzne teksty coś dadzą. Mamy już inne czasy.
Przechodząc obok koleżanek i kolegów, skinęła na nich, więc poszli za seniorką w ciasnej gromadzie.
Poeta westchnął. Nikt już nic nie dodał. Patrzyliśmy tylko, jak grupka znów się zatrzymała, bo podeszli do niej samozwańczy policjanci. Dostali zapłatę za odstawienie księdza poza obręb miasta, skąd mógł już bezpiecznie wracać do siebie, i po chwili zawinęli w stronę monopolowego. Szczęśliwi właściciele potężnych ciał. Co parę dni ochraniali rytuał, jaki ksiądz odprawiał z niewielką już grupką wierzących. Prawdziwej policji już tu nie było. Funkcjonariusze nie radzili sobie z chaosem. Niektórych miasto połknęło, innym odebrało życie, a kolejnych wyrzuciło, używając najprostszej techniki: ciągłego strachu.
Dopiero gdy kościół i szkoła zostały zajęte przez ponure dusze, plugawe istoty, przybłędy, dziwki i sieroty, społeczeństwo namaściło najodważniejszych i najsilniejszych do ochrony. Ale oba budynki już spisano na straty.
Po dłuższej chwili ciszy w końcu zagadnąłem:
– Napiłbym się czegoś.
Wielu by chciało. Popatrzyli na mnie smutno. Z pieniędzmi było u nas krucho. Czasem udało się zarobić jakieś drobne na fuchach, a czasem mieliśmy dobry dzień i wtedy jedzenie dostawaliśmy od litościwych. Próbowałem jednak rozochocić moich towarzyszy, bo trafiały się dni, gdy można było dostać alkohol od kobiety pędzącej alkohole – Babuszki. Starsza pani, niska i już mocno do ziemi schylona, dalej się trzymała. Może jej pasja pilnowała, by się jeszcze z życiem nie rozstawała. Bo wszyscy się jej umizgiwali, liczyli na rabaty. Niejeden senior jeszcze obiecywał, że jakby chciała, daliby radę inaczej czas jej uprzyjemnić. I będę szczery – nie tylko starsi. Ja i moi koledzy pewnie też. Bo nasze życie było do bani, a trunki wszelkich rodzajów to nasze chwilowe wybawienie. Niebios odwiedzenie.
Dziś w czterech pokonywaliśmy senne miasto. Minęliśmy parę bloków, jeden dom – w którym mieszkali Lepsi – by następnie skręcić w ulicę przedstawiającą proces upadku sił i wiary ludzkiej. Im bliżej linii startowej, tym skuteczniej skromne altanki trzymały szyk i bez trudu można było iść przed siebie z zamkniętymi oczami, doceniając artystyczny układ ich ścian. Ale zagłębiając się dalej, trzeba było oglądać obraz jak z krzywego zwierciadła, z porozrzucanymi nierówno i niedbale domami-puszkami-wiatami-sklejkami. Tu i ówdzie drogę przecinały niewielkie skupiska namiotów, które lepiej omijać. Nie były tylko skupiskiem napiętych na stelaże materiałów. Stanowiły osiedle sierot. A w tym gorzkim świecie nie należy się im stawiać, choćby miało się do czynienia z tymi, którzy jeszcze dekady życia za sobą nie mieli.
– Ja idę prosto – rzucił jeden z nas.
I zacząłem się zastanawiać: Poeta czy Idiota?
– Nerwów ci braknie. Nie ryzykuj. Omińmy ich. – Chwyciłem go mocno za ramię.
Dwójka – złożona ze Znachora i Patrioty – już wbiła wsteczny. Babuszka mieszkała w okolicy, jednak jeśli gówniarzeria szukała ofiar, lepiej czmychnąć stąd jak najdalej.
– Ale to po takiej adrenalinie wysypują mi się pomysły na złote myśli i wiersze.
Których nikt nie czyta, skomentowałem, choć nie na głos. To, co wyleciało z mojego gardła, było bardziej dyplomatyczne:
– Ale weny w ten sposób nie złapiesz na dłuższą metę. Chodź już.
Nie chciałem szybko stracić tego kolegi, a niestety o zgonach z powodu głupoty słyszało się tu dosyć często. Dał się przekonać, choć szkoda mi go było. W głębi duszy wiedział, że częściej jest „okołopoetą” niż poetą. Ale nie poddawał się. I do pewnego stopnia imponowało to wszystkim lokalnym. Poczułem ulgę, gdy dał się nakłonić i wkrótce znów znaleźliśmy się przy skrzyżowaniu.
– No i gdzie nasi? – Poeta rozejrzał się energicznie.
– Indianina jakieś chłopaczki skusili do siebie. – Dobiegł nas głos z góry.
Zadarliśmy głowy. W poświacie żaru papierosa dojrzeliśmy twarz dziewczyny. Opierała się o balustradę. Świat zatrzymać, mieszkanka domu Lepszych odezwała się do nas!
– Pewnie znów testują maryśkę własnej roboty – dodała.
Kompletnie zaskoczeni – choć Poeta pewnie bardziej, bo ja ją już widziałem – nie potrafiliśmy wyłuskać z siebie nawet najprostszego zdania. Jej piękno działało na mnie odwrotnie, niż powinno – zresztą wszystko u mnie działało odwrotnie, niż powinno. Uroczo zakręcone, kruczoczarne włosy. Oczy pełne ciekawości wszystkiego, co ją otacza, ale ich soczysta zieleń niestety nie wpływała na mnie kojąco. Chyba wiedziała, że zabrakło nam języków w gębach. Dwa życiowe niedobitki z rozdziawionymi mordami karmiły się pięknem jej twarzy za każdym razem, gdy żar rozświetlał jej oblicze, by chwilę później stłamsić widok mgłą dymu. Trzymając stery rozmowy, zdecydowała się na kolejny manewr.
– A ten, co wygląda jak słup reklamowy naszego państwa, szedł chwilę za nimi, ale nie chcieli go, to się smutno gdzieś tam zmył. – Wskazała kierunek głową.
Tak, w tamtym kierunku szło się do niego.
– Dobranoc. – Wrzuciła kiepa do butelki przy nodze i pożegnała się.
Nie mogłem nic powiedzieć. Nie potrafiłem tego zaakceptować, ale nie chciałem tak szybko odpuścić. Znów nie istniały we mnie choćby strzępy pomysłów, by zagadać. No to wydałem dźwięk:
– Yyyyyy…
Popatrzyła w moją stronę. Chyba lekko się uśmiechnęła. Albo to chwila, którą uznawałem za podróbkę cudu, kazała mi tak wierzyć.
– …Masz może papierosa? – Kurwa, serio?! Już kiedyś walnąłem do dziewczyny takim beznadziejnym tekstem. No i znalazłem dla niego parę. Ehhh.
– Pewnie – odparła bez emocji. – Masz. – Rzuciła z góry.
I wtedy namiastka cudu, tego prawdziwego, oddała mi na chwilę głos. Język się rozplątał.
– Dzięki. Yyyyy… – No właśnie, na chwilę.
– Powtarzasz się. – Tym razem zdanie było lekko roziskrzone śmiechem.
Odwzajemniłem go.
– Po prostu czasem cię widuję. I tak mi już zostało. Marzę, by cię zwyczajnie poznać, pogadać. I spokojnie, nie opalałbym cię. – Podniosłem ręce w geście krycia się przed oskarżeniami.
– No widzisz. To chyba dobrze, że marzyłeś. W końcu się spełniło.
Matko, zatrzymałem ją! Ja! Rozejrzałem się rozradowany, ale Poety już nie było. Przez chwilę podrygiwały myśli o nim. Liczyłem, że znajdzie dziś dobre miejsce do spania.
Dziewczyna zapaliła światło na balkonie. Ale nie tylko tam ono zaświeciło.
– No tttak. Jak się marzy, to podobno wtedy się przyciąga… Czy coś. – Mój umysł znów zaczął rozpaczliwie szukać tematu do rozmowy, jednak przypominało to wyciskanie wody z kamienia. – Niektórzy określają to Prawem Przyciągania.
Zareagowała uroczo, bowiem włoski figlarnie załopotały podczas wstrząsania głową, tyle że nie chciała się ze mną zgodzić.
– Czemu oddaliśmy to prawo Niebu?
Uniosłem ramiona. Dalej przeżywałem werbalną stratę cnoty, choć w dość kiepskim formacie, a tu szukaj jeszcze logicznych zdań do odpowiedzi.
– No niektórzy mówią o wszechświecie.
– Tak. A inni o Bogu, bogach. Absolucie – dokończyła. – To ty marzysz. Ty tworzysz. Nawet jeśli nad nami coś tam jest, lepiej nie zadręczać bóstw miałkimi marzeniami. Przypuszczam, że oni grają w o wiele ważniejszych rozgrywkach niż spełnianie pragnień Ziemian. A prośby z podobnych do naszej niebieskiej kulki mogą lecieć do nich z tysiąca jeszcze innych. Życie masz takie, jakie sobie wynegocjujesz, a nie takie, na jakie zasługujesz*. To moje motto. Dobranoc. I obyśmy się jeszcze spotkali.
Zgasiła światło, choć dalej było jasno. Kobieta z domu Lepszych rozmawiała ze mną. A to nam, poślednim, się po prostu nie zdarzało. Też dlatego, że często raziła nas zazdrość o nich. O ich lepszy byt. O to, że w jakiś kompletnie niepojęty dla nas sposób zawsze umieli sobie radzić. Przez trudy przechodzili, stając się silniejszymi, biznesy otwierali tylko po to, by zdobyć pieniądze na kolejne. Cechowali się praktyczną inteligencją. Zupełnie, jak gdyby Bóg wskazał na niektóre rody palcem i posypał ich głowy manną zaradczości.
A mimo przykrej konkluzji – do mojego dzisiejszego lokum szedłem w stanie o wiele lepszym niż po niejednym trunku od Babuszki.
*- Chester L. Karrass