Kołysaliśmy się przez parę dni osobno. Dręcząc nasze głowy przeszłością, iluzjami, obawami o przyszłość, próbowaliśmy odnaleźć jakieś skrawki sympatycznych, wzmacniających zdarzeń, by zszyć je nićmi nadziei, okryć nasze dusze kocami i jakoś pchnąć marne życia naprzód. Ale nie. Jedyne, co mogliśmy znaleźć w tym szarym mieście, to ściery w równie szarym kolorze oraz cuchnące szmaty chujowych doświadczeń, rozpaczy i kulejących sukcesów – które można było przyrównać raczej do pyrrusowych zwycięstw.
– O, witam panów! – krzyknąłem przy wejściu do monopolowego. W rogu wąskiej czeluści chwilowych przyjemności i epizodycznych podrywów nadziei w lepsze jutro stała szóstka druhów. Oczywiście Znachor napieprzał na flipperze, z jednej strony Patriota i Poeta sączyli mineralną, a trzech kolejnych zasłaniało maszynę z drugiej strony. Podchodząc, zastanawiałem się, czy kiedyś utrzymamy większą drużynę. Czy zawsze będziemy tylko my czterej i młodzi rezerwowi? Czasem z nami pobędą, czasem znikną na całe miesiące, pojawią się inni i znów to samo.
– O co gracie? – Wciskając się między rezerwowych kiwnąłem na rękę Patrioty. – O mineralną?
– Ha! – Parsknął Znachor. – O rację.
To nie było mądre, a że wypłynęło z ust Znachora – którym nie bez przyczyny został ochrzczony – trącało groteską. Ale niestety to jedna z niewielu naszych walut. Jeśli Znachor wygra, podczas kolejnej sprzeczki czy dyskusji może z niej skorzystać. I nawet jeśli będzie w oczywistym błędzie, nie będzie to miało znaczenia. Próbowaliśmy jednak udawać, że maszyna do gier została tchnięta przez Boga i pozwoli wygrać tylko temu, kto użyje trofeum wtedy, gdy należy go użyć.
Problem tkwił w tym, że Znachor często lubił trwonić tutaj czas, zatem przypuszczałem, że próżno szukać Boskiego udziału w miejscu, w którym przebywają ludzie bez nazwisk, ambicji i bez szans. Tu częściej pojawia się jego podstępne rodzeństwo: Naiwność oraz Iluzja. Odwróciłem się i zerknąłem na produkty, których patronami oni zapewne byli. Kiwnąłem na sprzedawcę, a gdy podał mi kubek, rzuciłem na ladę to, co udało mi się zarobić poprzedniego dnia na śmietnisku. Opróżniłem plastikowy pojemniczek, a jego zawartość wykręciła mi twarz. Ten łyczek wystarczył, by wykupić parę minut w spokojnym świecie, który nie straszył biedą, samotnością i bezsensownym trwaniem. I tak też nazwaliśmy tego drinka zawsze podawanego w plastikowym kubeczku. Bieda i uległość tworzyły doskonałą sposobność do tego, by właściciel zaczął sprzedawać najtańsze papierosy i trunki na sztuki i mililitry.
Gdy opuściliśmy sklep, stanowiący cętkę szczęścia tego posranego świata, Znachor wyprzedził nas i wystrzelił w swoją stronę bez pożegnania. Przegrał dwie racje.
Patroni przyświecali dziś Poecie, ale jego to jeszcze mocniej dołowało. „Są tacy, którym los dał życie, by odbijali się między niepokojem, uczuciem straty i porażkami” – lubił mawiać, gdy miał okazję dzierżyć zwycięstwo.
– Jesteś Poetą, nazwij to jakoś – zaproponowałem, bo ja nie grałem nigdy. Nie wiem, co to znaczy dostać uśmiech od losu.
– To, co zdobyłem, to Fart. Pokraczne dziecko naszych patronów, którym lepiej nie oddawać sterów życia.
Nasze głowy zakołysały w geście aprobaty. Kopiąc puszkę, szliśmy znów bez celu. Jak parę dni wcześniej – minęliśmy Lepszych, ale tym razem nie zawinęliśmy od razu w lewo, choć naszym celem było wyżebranie od Babuszki czegoś, co by zakryło niechęć do otaczającego nas świata. Czasem oddawała męty zebrane z dna baniaków po winie. „Zupka z prądem” – jak mawiała. Mogliśmy dostać ją prawie za darmo. Babuszka pragnęła tylko zapłaty w postaci nowiny. Czasem sama wysyłała nas na zwiady, a zgromadzone ploty opowiadaliśmy jej, siorbiąc swoją należność.
– Lepiej byłoby się nie bać i przecisnąć przez te złogi – mruknął Patriota, gdy mijaliśmy kolejny zator. Musieliśmy zostawić za sobą jeszcze jedną przecznicę, która jak poprzedniczka straszyła hałdami worów gotowych do zabrania. Toksyczne treści leżały i czekały zapewne, aż natura pokona plastikowe osiągnięcie człowieka i wyżre dziury, by potem truć wonią okolicznych. Ale kto by się tym teraz przejmował.
Kolejna przecznica i już po chwili dreptaliśmy po chodniku z porozrzucanymi śmieciami, między innymi reklamówkami i stronami gazet. Środek ścieżki prezentował się całkiem efektownie, rozdeptane butami przechodniów resztki sprawiały wrażenie mozaiki. Nawet to, co brzydkie i niepotrzebne, w gromadzie nabrało piękna.
Odetchnęliśmy swobodniej, gdy stanęliśmy na krańcu bloków z drugiej strony miasta, mając przed sobą slumsy. Mimo że dzień nie zgasł całkiem i sieroty nie stanowiły jeszcze zagrożenia, woleliśmy ominąć ich okolicę i podejść pod dom Babuszki inaczej. Niestety w trakcie długiego spaceru wszyscy nasiąknęliśmy powietrzem gęstym od smutku i depresji. Tu ludzie, gdy już jakichś widywaliśmy, nie szli, lecz włóczyli się. Nie żyli, tylko sprawiali takie wrażenie.
Wreszcie doszliśmy do celu. Poeta zapukał w drzwi. Gdy się otworzyły, nasze głowy pochyliły się lekko, byśmy mogli obejrzeć starowinkę, która wielu ratowała przed śmiercią z samotności i deficytu nadziei. Podobno z powodu emocji nie można umrzeć, ale tu jest inny świat. Tu ze smutku ludzie naprawdę umierają.
– Wyniuchali męty, ha? – zaskrzeczała. – O tak, zupki dziś mam wiele, ale nie wyglądacie, jakbyście coś pieniędzy uskrobali.
– Możemy donieść nowin – odparłem nieśmiało. – Nie chce Babuszka czegoś konkretnego? I jak zawsze usiądziemy w kółeczku, i sobie pogadamy.
Już w trakcie tego dukania moja micha próbowała się rozszerzyć, bo seniorka kiwała głową.
– Do Hobbitów ktoś się wprowadził. Idźcie, dowiedzcie się, kto to, chcę wiedzieć.
Zanim się odwróciliśmy, trzasnęły drzwi do jej domku.
Los z nas zadrwił. Zawsze dawał nam sporo sił, gdy mieliśmy okazję na tani napitek. Kroczyliśmy żwawo do domków złożonych z plastrów śmietniska. Miejsce znane jako Osiedle Hobbitów zdobyło swoją nazwę z prostego powodu. Ludzie nie mający funduszy czy wprawy w klejeniu budek do życia, budowali ziemianki. Czasem po prostu drążyli nory, czasem zdarzało się, że próbowali podnieść dywan ziemi i obić go od spodu szkieletami czegokolwiek, co by wytrzymało jego ciężar. Jednak Karady zdobywało nowych przybyszów, rodzili się kolejni mieszkańcy i miasto rozlewało się na następne połacie ziem, produkując jeszcze więcej śmieci. A ten kraniec zaczęto zarzucać nimi. Nie budziło to sprzeciwu mieszkańców, bo nie było w nich nawet cienia asertywności. Godzili się z tym, jak inni będą ich traktować. Niektórzy nawet potrafili z tych hałd wydrążać domostwa. Przebywali tam tydzień, czasem dwa, i jak dach się w końcu załamał, gdy nie spali, mogli uniknąć śmierci. W innym wypadku stawali się częścią cuchnącej graciarni.
Rozglądaliśmy się po okolicy, a jeden z mieszkańców wskazał nam drogę do opuszczonej jamy, w której od niedawna wieczorami dało się dojrzewać słabe światło.
– Halo?! – zawołałem do ciemnej dziury.
Po powtórzeniu pytania, czy ktoś tam mieszka, z cienia powoli wychyliła się głowa.
Twarz oprószona była niezmywanymi od wielu dni brudami, przykryta długo niekąpanym frakiem czarnych włosów, które nie zatrzymały nieśmiało przebijającego się piękna. Dziewczyna otaksowała nas spojrzeniem. Nie wyglądaliśmy jak gangsterzy, więc po nieśmiałej wymianie paru zdań wyszła na zewnątrz, trzymając butelkę w ręku.
– Mało jest takich, którzy przeprowadzają się tutaj. Chyba że kogoś szukasz. Rodziny, drugiej połówki – zasugerowałem z lekkim uśmiechem. Odwzajemniła go, po czym jej twarz się skrzywiła.
– Miłość na ulicach Karady nie istnieje. Ty to wiesz lepiej. A ja przyszłam tu z miejsca gorszego.
Uuuu! Chwila! Są miejsca gorsze niż nasze? Powtórzyłem tę myśl na głos i kiwając głową na Poetę, dodałem:
– Nasz jegomość nawet stworzył wytłumaczenie, jak to się stało, że nędza nas jeszcze stąd nie zmiotła. Wiesz czemu? – Pokręciła głową. – Bo Bóg musi gdzieś wyrzucać śmiecie.
Zaskoczyło mnie, jak swobodnie potrafiłem wydmuchiwać zdania wobec niej. Cała gadka po prostu się lepiła. Relacja z Lepszą, gdy rozmawialiśmy parę dni temu, była jak oglądanie nagiej kobiety w towarzystwie groźnie mruczącego tygrysa. Wszystko we mnie pragnęło ją zdobyć, ale jeszcze więcej wywoływało strach i chęć ucieczki.
Chyba spodobało jej się nasze towarzystwo, bo podzieliła się zawartością butelki. Niby wino, a tak naprawdę skwaśniały sok jabłkowy, który jednak wypity w odpowiedniej ilości potrafił zadziałać na słabsze głowy.
– Są miejsca gorsze. Uwierz. Tam, skąd przybyłam, istnieje prawo zła. Im gorszą szumowiną jesteś, tym lepiej ci będzie. Wypadłam w końcu. – Wsparła się łokciami o kolana, zgarbiła. I z tej zrezygnowanej pozycji wykrztusiła: – Własna rodzina mnie okradła. I sprzedała, bym ja zadowalała panów, a sami wydali pieniądze na kilka wygodnych dni życia. Po czym znów wpadli w to samo bagno, choć już bez jednego członka rodziny.
Ściągnęliśmy usta. Poeta pozwolił sobie pomasować ją po plecach. Jego spojrzenie nie kryło współczucia ani sympatii do nowej mieszkanki.
– Przykro słyszeć. – Patrzył na firanę jej długich, prostych włosów zakrywających laleczkowatą twarz. Na pewno wielu się podobała, co w tym mieście, jeśli nie zdobyła grupy odważnych samców, było raczej przekleństwem.
– Ale uciekłam stamtąd. To się liczy. – Wyprostowała się i obdarzyła Poetę nieśmiałym uśmiechem. Ciężki klimat przedzierający się tu wszędzie wyczuł ciało obce i bez trudu wyssał ciepłą aurę wokół nich. Poeta chwilę się szarpał, by odzyskać ziarenka przyjemnych emocji, ale nie potrafił nic z siebie wydusić. Rękę opanowała bezradność, więc ją wycofał.
Nic nie potrafiło wypchnąć nas z niemiłego stanu, więc nie przeszkadzaliśmy już sobie. Ona poszła do jamy, my po zapłatę. Minęliśmy paru węszących za cipką facetów. Pytali, kim jest, czy nie ma ze sobą drabów, co – jak oni się dorwą do jej majtek – wyskoczą, ubiją i wydadzą karę. Spłata szkód moralnych w postaci jedzenia, przysług i pieniędzy. Do czasu, gdy sami nie padną z głodu i pragnienia. Skłamaliśmy, że szykowała komuś posłanie. Zajęło większą część jamy, więc lepiej sobie odpuścić. Przez materiał spodni widać było, jak prężące się dotąd węże zaczęły się kurczyć. Zdusiłem wyraz politowania, bo jeszcze bym oberwał, ale tak nie można żyć. Choć na ulicach Karady dzieje się źle, nawet gdy nie dzieje się nic, nie należałem do tych, którzy już całkiem się poddali. Żyli od poranka do poranka, a dni były wypełnione piciem, spaniem, kradzieżami, fuchami, dupceniem – gdy nie znajdywali kobiet, które by dla nich rozchyliły nogi ze strachu lub za niewielkie opłaty, pieprzyli się nawzajem – i tak w kółko. A gdybyśmy się ruszyli, zbudowali wewnętrzne wymiany talentów i umiejętności, może ulice zatętniłyby kolorami, sklepami, warsztatami, kinami i teatrami. A szkoła i kościół przestałyby być motelami dla sierot, łotrów i ich dziwek.
– Mmmmmm. – Babuszka rozpłynęła się w zachwycie, jakby w ustach przeżuwała ambrozję. – I długie. I do tego właścicielka lubi popić… – Zerknęła na butelki dosłownie z najwyższych półek. – …mam coś, co ją skusi.
Wszyscy wiedzieli, że Babuszka tęskni za tym okresem swojego życia, gdy rosły jej bujne włosy i w zależności od potrzeb budowała fryzury bardziej zachęcające do flirtów z nią, do poważnych rozmów lub do zostawienia jej w spokoju. Niejedna młoda dziewczyna godziła się na odcięcie swoich w zamian za wypłatę lub abonament na dobre alkohole czy napary narkotyczne. To znaczy – to były po prosto miksy paru klejów, ale podobno nieźle się po nich odjeżdżało. Ja i moi bliscy – póki co – znieczulaliśmy się alkoholami różnej maści.
– Musimy coś wymyślić, by mnie odwiedziła. To raczej będzie proste – powiedziała i ze stęknięciem podniosła się z krzesła. Z garnka, w którym można przyrządzić zwykłe posiłki, ściągnęła pokrywkę i położyła na stole. – Proszę, smacznego.
Po chwili wrzuciła do niego trzy chochle, a my szybko je przejęliśmy. Uczta się rozpoczęła. Raczyliśmy się alkoholem, a Babuszka, kręcąc młynek kciukami, kiwała głową, marząc, jak będzie wyglądać w długich, gęstych włosach o młodzieńczym blasku.
Wyszliśmy na lekkim rauszu. Mnie ciągle odbijało się kwaśnym szlamem, ale niedługo miała nadejść fala spokoju i tej pewności… że wszystko się jakoś ułoży.
Pewni siebie szliśmy teraz obok namiotów i tylko fart chciał, że sieroty wybiegły na ulice, zapewne wściekłe z głodu i nudy, nie krzyżując naszych marnych losów z nimi. Doszliśmy do domu Lepszych, do fragmentu Karady, który czasem nazywaliśmy „diamentem w gównie”. Akurat przyszło nam podziwiać, jak zdrowi i piękni ludzie wychodzą z samochodu, po czym szofer wbija bieg i wjeżdża do garażu obok.
– Ooo, witam panią! – Tym razem języka w gębie nie zapomniałem. I mogłem go używać jeszcze więcej, co w obecnym stanie nie wróżyło niczego dobrego.
Lepsi, głowa rodziny z małżonką, nie zwolnili kroku, ale piękna niewiasta i jej wybranek owszem. On próbował ją pospieszyć, jednak dziewczyna się opierała.
– Ooo, cześć! Miło cię znów wi-dzieć. – Troszkę się zacięła, bo właśnie dotarło do niej, w jakim jestem stanie.
– Pięknie wyglądasz… – Mimo rauszu, świadom iż wszyscy błyszczą eleganckimi ubiorami, poprawiłem się: – Wyglądacie. Odwiedzaliście muzeum czy po prostu wykwintna kolacja?
Na jej twarzy wymalował się przyjemny uśmiech. I choć ojciec poganiał ją, stając na artystycznie zaprojektowanym chodniku i trzymając piękną furtkę, za którą rozpościerały się klomby przyjemnie pachnących, kolorowych kwiatów, ona wolała spędzić z nami jeszcze chwilę.
– Nieźle trafiłeś. Wracamy z muzeum, którego finałem była kolacja. I… przepraszam, nie przedstawiłeś się poprzednim razem.
– Poeta. – Kompan wyskoczył zza moich pleców i stwierdził, że podejmie rywalizację o ściągnięcie jej uwagi. Jednak jemu nigdy bym nic nie zrobił, nawet w tym stanie. Zresztą, jak mogłem się przedstawić, skoro już dawno zapomniałem swojego imienia. A może nigdy go nie miałem? Anonim zamieszkiwany przez różne imiona przysyłane przez innych. Carta blanca o wielu ksywkach, którymi mnie opluwali, w zależności, w jakim humorze się wtedy moczyli.
– Izabella. Miło mi was wszystkich poznać. Czasem widuję was… – Nerwowość zamigotała w jej oczach. Nie była pewna, jak dokończyć zdanie. Dobrze wiedziała, że jak nas gdzieś widzi, to tylko zabijających nudę lub szlajających się gdzieś bez celu. – …jak idziecie do pracy, czy s-ssobie spacerujecie po mieście.
– No nie musisz obawiać się tego określenia: szukających fuch. Chodzących przypadkiem tą a nie inną ulicą, byle tylko nie dobijać się beznadziejną monotonią. – Gdybym zawsze umiał tak strzelać zdaniami jak teraz, to przy odpowiedniej szlifierce tekstów zostałbym kimś.
Nagle ożywił się jej partner. Mimo że stało się to wraz z trzaśnięciem furtki – małżeństwo skierowało się do domu – jego słowa były odpowiedzią na moje:
– Ach, tak! To może chcielibyście zarobić?
Izabella i jegomość wyglądali na bardziej zainteresowanych, co ma do powiedzenia, niż my. Wtedy zrobiłem coś wybitnie głupiego i bezsensownego, ale upojenie alkoholowe rządzi się prawami, które do takich sytuacji często prowadzi.
– Zarobić… – Wyszedłem przed niego, moja mina zdradzała wrogość. – …to można wpierdol.
Reakcja Izy sprawiła, że poczułem się, jakbym dosłownie fizycznie otrzymał od niej cios. Choć jedyne, co zrobiła, to zgasiła przyjazne nastawienie i szarpnęła swojego wybranka, mimo że on starał się nie dać odciągnąć. Ja, pewnie stojąc i czekając, aż zgasną za drzwiami pięknego domu, delektowałem się uczuciem garstki władzy, która i tak zniknie… Choć nawet jakby zdołała trwać, to w tym świecie, z moimi brakami w zarządzaniu sobą na wielu polach – i tak by nic nie dała.
Fart dziś zdecydował, że pojawi się raz. Nie dał rady odciąć naszych ścieżek, co przyniosło nieprzyjemny finał. Lepsi już stali na progu domu, do którego odprowadziliśmy ich zmieniającym się spojrzeniem: wrogim, gdy patrzyliśmy na jego plecy, i pożądliwym, gdy patrzyliśmy na nią.
– Powinniście coś pomyś… – Usłyszeliśmy. Izabella chciała coś dodać na koniec. Coś, co czułem, że niosło ze sobą emocje bliższe troski i współczucia, że los nierówno porozdawał, i jak źle jej z tym. Wybranek jednak nie zezwolił na to, popchnął ją za drzwi.
Wtedy tylko wzruszyłem ramionami i wszyscy najzwyczajniej ruszyliśmy dalej, szukając kolejnej puszki do kopania.