Wstał kolejny dzień. Przetarłem twarz i wyjęczałem zdania, które cisną się na usta wielu mieszkańców ulic Karady:
– Boże, niech ten dzień już się skończy.
Ale czas nieubłaganie płynął w swoim wolnym rytmie i trzeba go było jakoś powypełniać. Wstałem i szybko wyskoczyłem do mieszkania Poety. Znalazł on bowiem klitkę, która go polubiła. Łapała jego myśli, wiersze i wydrążała przez parę chwil na ścianach. Poeta, by nie zapeszać, nie mówił nikomu. Zdecydowaliśmy się mu pomóc w wyposażeniu i ochronie tych jego paru metrów kwadratowych. I tak znalazłem kuchenkę gazową i lodówkę turystyczną, a w obliczu braku dojścia elektryczności, mając jako takie o niej pojęcie, pociągnąłem prąd do jego lokum.
Efekt starań Patrioty i Znachora miałem właśnie przed sobą. Drzwi. Nie byle jakie. Antywłamaniowe. Co prawda nawet zwykłe by wystarczyły. Złodziej i tak nie wzbogaciłby się specjalnie po ograbieniu Poety, ale Znachor i Patriota często pomagali przy wyburzaniu starych domów, więc udało im się wybłagać, by wziąć jedne drzwi dla siebie.
Dziś Poeta nie był w humorze. Ale nie rozpoznałem tego po twarzy czy po wypowiedzeniu pierwszych słów powitania – obojgu nam co rano trudno składało się zdania. Czekaliśmy, aż kawa pomoże nam wbić wyższe biegi myślenia. Jego samopoczucie można było rozpoznać po myślach i cytatach pełzających przez chwilę po ścianach kawalerki. Dziś, zresztą jak i w wiele innych dni, pierwsza przedstawiała się dość ponuro:
Gdyby życie było dźwiękiem, byłbym szeptem liścia
Gdyby życie było kolorem, byłbym przezroczysty.
Gdyby życie przebrało się w zapachy, psy mnie nie potrafiłyby wyczuć.
Gdyby życie pozwoliło nam zamieszkać w ciele, pojawiłbym się w odciętych włosach.
Gdybym stał się smakiem, nikt nie chciałby mnie skosztować.
Gdybym stał się emocją… ehhh.
Znachor sczytał tę myśl i zapatrzył się na popękane okno, które w wielu miejscach zostało potraktowane taśmą przezroczystą. Jego poza świadczyła o tym, że rozgrzewa szare komórki i próbuje znaleźć rozwiązanie dla Poety.
– A gdybyś po prostu wyszedł na najliczniej odwiedzane skrzyżowania – spróbował doradzić – i głosił swoje myśli na głos? Jak grajkowie uliczni?
– Tylko bez puszki – dodałem – wszyscy grajkowie, po całym dniu zaplątywania swojej muzyki w głowach przechodniów bywali atakowani przez zło tego miasta.
– Tak, tak… – Machnął ręką. – Bez dwóch zdań. I może zatrzymałby się ktoś z wpływami. Ktoś, kto podchwyciłby twoją twórczość i rzucił myśli czy wiersze na szpalty gazet. No i wtedy może by się coś ruszyło.
Nie mówiąc nic, Poeta skierował nasze skupienie w inne miejsce na ścianie. Wtem jej faktura zabulgotała i wypłynęły pomieszane wyrazy, które po chwili szybko zawędrowały we właściwe miejsca:
Mam taki talent, że gdybym musiał zorganizować spotkanie autorskie,
przyszliby na nie tylko żule i tanie dziwki.
Tylko czasem zza chmur spoglądałyby na nas dusze…
Dusze samobójców i luzerów życiowych.
Nie było co z tym dyskutować. Poeta nieraz starał się wychylić ze swoimi tworami, które przez redaktorów były pewnie sczytywane tylko na początku. Potem jeszcze parę stron pobieżnie zahaczyli spojrzeniem i maszynopis wędrował do kosza. Prawie jak my teraz… No dobra, zbieraliśmy się do pracy. Do ładowania co potrzebniejszych mebli i innego wyposażenia na paki tirów i wyburzania niezamieszkałych domostw. Zatem niewiele świat miał z nas pożytku. Mogły nas swobodnie zastąpić dziesiątki innych.
Znachor dziś pracował bez Patrioty, więc jedno miejsce wolne było. Drugie może uda się wyżebrać.
Udało się i całkiem żwawo wzięliśmy się do roboty. Ze Znachorem przenosiliśmy meble, czajniki, czasem znaleźliśmy stare i wysłużone aluminiowe talerze i garnki. Poeta pomagał przy oczyszczaniu terenu.
W trakcie przerwy ułożyliśmy się w sadzie. Ten uniknie karczowania. Przyozdobi kolejne osiedle domów tych, którzy byli w stanie lepiej wykorzystać swoje talenty i potrafili stać się ważniejszymi trybami tkanki społecznej. Ale dopiero nadchodził czas, gdy mieliśmy się dowiedzieć, w jak wielkim błędzie tkwiliśmy. Póki co oddawaliśmy się uciekającym szybko minutom odpoczynku, licząc, że reszta dnia upłynie jeszcze szybciej.
Pocięte dłonie, których rany nieprzyjemnie piekły przez całą drogę do monopolowego, nie sprawiały dyskomfortu, bo myśli odciągał obrany przez nas cel. Dziś znów mieliśmy być na chwilę panami. Nasze zarobki pozwoliłyby na więcej dni luzu i radości, ale potrafiliśmy wyhamować i ulokowaliśmy większość dzisiejszego zarobku w bezpiecznym miejscu. W kawalerce Poety.
Było już ciemno i biegliśmy swobodnie, mijając pagórki z worami śmieci, czasem strasząc bezdomne psy, których raptowne wybudzanie zmuszało do szybkich reakcji i czworonogi spieprzając, wydawały z siebie strachliwe ujadanie. Nagle zza rogu wychyliła się postać. ŁUUP! Rąbnęliśmy w kogoś z Poetą i teraz oglądaliśmy nieszczęśnika z góry. A choć trudno było dostrzec twarz, tegoż pana łatwo rozpoznałem po ubiorze. Przeprosiłem i podałem mu rękę, by pomóc mu wstać.
– Właśnie was szukałem. – Żywe oczy Patrioty nieco rozświetlały naszą gromadkę. – Są widoczki, biegnijcie za mną.
– Ale jakie? – To pytanie padło z ust Znachora. – Bo w naszych portfelach dziś zakwitło trochę banknotów. Kolorowe drinki już się nie mogą doczekać, by wpłynąć do naszych gardeł.
– Ochroniarze znaleźli panienkę.
Wszyscy ruszyliśmy bez zbędnych pytań. Często bywało tak, że gdy kobieta bała się o siebie, mogła zapłacić ochroniarzom, samozwańczym policjantom. Wtedy stawała się nietykalna. Wiadomo, co było najłatwiej dostępną walutą, by wykupiła sobie bezpieczeństwo.
Już podchodziliśmy pod rozświetlone okno piwnicy, by podziwiać wymianę handlową, ale wtedy zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Któraż lokalna dziewczyna poczułaby się nagle niebezpiecznie? Szansa istniała, na ulicach Karady nieszczęście i problemy znaleźć można zawsze. Jednak bałem się, że Jaskółka – jak ją trafnie określił Poeta – właśnie dostrzegła, iż niedługo zostanie wywęszona przez tych, którzy nie złapią się na tanie triki ścielenia dwóch łóżek ani na pełne pewności przechadzanie się tu i ówdzie. Jakby miała ochronę godną podziwu.
I tak się potwierdziło. Stałem się świadkiem kupowania przez nią bezpieczeństwa. Choć wszyscy wyciągaliśmy ochoczo szyje, by sobie pooglądać, choć piersi dziewczyny kołysały się rozkosznie w rytm wjeżdżania w nią faceta, a wydawane przez nią samą dźwięki hipnotyzowały nasze głodne ciepła kobiecego ciała umysły, to pewna część mnie potrafiła w nich zarejestrować nitkę fali rozpaczy. Pisku nieszczęścia. Krzyku: „Pomocy!” przez zaciśnięte gardło. Drugi facet zasłonił leżącą na blacie i po chwili doszły do naszych uszu kolejne mokre dźwięki i coraz szybsze sapanie jednego z facetów. Dychotomia we mnie wywindowała do szczytów. Pragnąłem, by się odsunął, pragnąłem oglądać sceny dalej. I nienawidziłem tego, że pragnę. Oburzałem się na system i na tutejsze układy, przy których dzika sprawiedliwość zwierząt zdobywa wręcz boski status. Kurwa, co za spaprany świat, miasto, ja.
Wyrwałem się wielkim mocom kuszących zniewalającą chemią. Wściekłość i nieprzyjemna bezradność wspólnymi siłami pomogły mnie odessać z uliczki rozświetlonej złocistym prostokątem wymykającym się z piwnicy zaprószonej czerwoną chmurą podniecenia.
Poeta wyłamał się wcześniej i właśnie wyrównałem z nim krok. Mnie i jego bolało, jak tutejsi ją potraktowali. Ja, oprócz smutku i współczucia, nie byłem w stanie zrobić nic więcej. Poeta podobnie, jednak skorzystał ze swojego talentu i przynajmniej wyrył wzruszającą myśl o nowej dziewczynie:
Jaskółko, wcisnęłaś się w ołowianą atmosferę naszego miasta.
I u mnie przewierciłaś dawno nieodwiedzane korytarze.
Promieniująca energia, pędząca z prześwitów oblała mnie ciepłymi emocjami…
Tak dawno nie czułem naturalnej sympatii do siebie.
Jaskółko… A może: aniele. Dziękuję.
Teraz szedł bez przyjemnego wyrazu twarzy, ale momentami przebiegał po niej ślad ulgi. Poprosiłem, by to wytłumaczył.
– Pomyśl, co by z nią było, gdyby w końcu otoczyły ją najbardziej mroczne dusze tego miasta.
– Ale jakim prawem to wygląda tak beznadziejnie? – I podnosząc wzrok, jakbym liczył, że ktoś tam usłyszy wydarłem się: – Czemu, do cholery, tu ma być tak źle!? Matko, jak ja już, kurwa, nie chcę żyć! – Głowa stała się ciężka, a moje spojrzenie padło na coś, co jeszcze parę lat temu można było nazwać butami. – Po prostu niech umrę, przecież tu się tak podobno da. Umrzeć ze smutku lub depresji.
Na plecach poczułem przyjemnie wybijane wsparcie Poety.
– Ehhh. Ale wiesz… Żeby umrzeć, najpierw trzeba żyć.
To była prawda. Nie żyłem tutaj. I wielu było takich jak ja. Lwia część tego spapranego miasta trwała w zawieszeniu. Nie żyła ani nie była martwa.